poniedziałek, 23 września 2013

Rozdział XII

    14 sierpnia 1995 roku. Najważniejszy dzień w moim życiu. Ślub. W domu wspaniała atmosfera panowała od tygodnia, aż jak Rapid mi powiedział, że znalazł lokum, to tak dziwnie mi było z myślą, że znów może być taki brzydki, cichy spokój. Nie lubię takiej atmosfery w domu. Dobrze jest teraz, gdy jest nas piątka w domu.
      Z Pawłem wciąż piszemy do siebie listy, w najbliższym czasie nie przyleci, nawet nie będzie go na ceremonii, cholernie nie dobrze, bo chciałbym go mieć przy sobie w tym najważniejszym dla mnie dniu. Od samego rana zjadała mnie trema, ciężko mi było wyrzucić choćby kilka słów. Z dobre półtora godziny przesiedziałem z papierosem w oknie słuchając melodii jaką ćwierkały ptaki za oknem. Mój relaks przerwał Rapid.
-Jak bracie? Gotowy?
-Zjada mnie stres.
-To chyba normalne, co?
-Już czas?
-Tak, pora się ogarnąć, wyszykować i lecimy do kościoła. – Miałem dziwne wrażenie, że coś się nie potoczy, ale co mogłoby pójść nie tak? Nie wiem. W każdym razie wziąłem długi prysznic, ogoliłem się, ubrałem w garnitur i pojechaliśmy do kościoła. Cały kościół był zapełniony. Zaprosiliśmy ponad 100 osób. Byli już chyba wszyscy na miejscach, a ja miałem wyjść na ołtarz, stać i patrzeć na te wszystkie twarze, wyczekując na moją ukochaną. Nigdy bym nie powiedział, że szczęście może tak zżerać człowieka od środka.
-Stary, czemu to się tak dłuży – Szepnąłem do Rapida.
-Dłuży? Pieprzysz stary, patrz kto wchodzi. – Nawet sobie nie zdawałem sprawy, że tak wybuchnę emocjami, gdy ją zobaczę w sukni. Zebrały mi się łzy do oczu, nogi miękkie jak z waty, ręce się trzęsą i nie potrafię nad nimi zapanować, niby na wejściu gra muzyka, ale ja jej nie słyszę. Moje emocje zagłuszają ją. Nie wierzę, że to się dzieje, najpiękniejszy widok jaki mam przed oczami, a przecież widziałem tak wiele wspaniałych rzeczy. Teraz, nie liczy się nic, prócz niej. Nie widzę tych ponad 100 par oczu, wpatrzonych na nas. Właśnie ojciec Izy odprowadził ją na ołtarz. Ksiądz rozpoczął przemowę. Nagle moralność uderzyła w moje myśli, przypominałem sobie każdą akcję, moja brutalna praca dała mi we znaki. Od pierwszego zabójstwa, do tego naćpanego dziecka, które było gotowe mnie zastrzelić. Cholera. Wszystko przeleciało jakbym był w transie, jedyne co do mnie stamtąd dotarło, to tylko te słowa.
-Od teraz, jesteście mężem i żoną, możesz pocałować pannę młodą. – Pocałunek, nigdy nie byłem taki w niebo wzięty. Coś pięknego.
-Dałeś radę Radek – Powiedziała do mnie.
-A no dałem, choć, limuzyna czeka. – Ruszyliśmy w stronę drzwi wyjściowych. W pierwszym rzędzie, po lewej i prawej stronie stały dzieci, które sypały na nas ryżem. Zaraz za nimi stali dorośli, bijący brawo. Wiwaty, krzyki. Widzę Morello, Rapida, Wujka, stoją i patrzą na mnie z dumą, nagle pisk opon, wujek ściąga Morello do parteru, biegną, Rapid wyciąga broń, otwiera ogień, z samochodu wychyla się postać w kominiarce, trzyma karabin w rękach, puszcza serie w naszą stronę, gdy tylko go zobaczyłem, osłoniłem Izę… Wszystko ucichło, słychać tylko zamykające się drzwi samochodów i wysokie obroty, pościg.
-Wszyscy cali?! – Pyta ktoś z tłumu?
-Tak – powiedziane chórem. – Szlochanie i wrzask matki.
-Nieeee…! – Kobieta była odwrócona do mnie plecami, ale coś tu nie gra, bo jej mąż jest obok, co się stało? Podchodzę bliżej i widzę ich małą córeczkę, która została postrzelona w brzuch. Pełno krwi, mała jest nieprzytomna, słychać w oddali syrenę karetki. Coś we mnie pękło. Stałem tam jak wryty i płakałem, klęczałem przy dziewczynce i moje wnętrze krzyczało „Przepraszam mała!”, zrobiliśmy ratownikom miejsce, coś tam pokrzykiwali do siebie, w końcu jeden z nich położył dwa palce na szyi. Pokiwał głową na nie. Ona nie żyje! Załamałem się. Miała taką przyszłość przed sobą. Postawiłem się na miejscu jej ojca. Prawdziwy koszmar, nawet nie jestem sobie w stanie wyobrazić tego bólu, gdybym to ja miał stracić swoje własne dziecko. Ten dzień miał być pięknym dniem, ale zamienił się w koszmar. Nikt się nie potrafił bawić. Do mnie nic nie docierało. Wciąż siedziałem w milczeniu przy Izie. Ją to też zniszczyło. Serio, to taki kurewski dzień, którego nigdy nie zapomnę. To piękno, które w jednej chwili przemieniło się w terror. Fakt faktem, że zabójca dziecka nie żyje, ale co z tego… To jej nie przywróci życia. Morello chodzi wkurwiony, wciąż tylko gdzieś dzwoni. Chyba wie kto za tym stoi, to będzie prawdziwa wojna. Nie chce o tym myśleć. Rapid i Tamara siedzieli z Sarą. Rozmawiali. Ja nawet nie potrafiłem wydusić z siebie słowa. W głębi duszy coś mi mówiło, że to moja wina. Wciąż mam ten obraz przed oczami. Jak leży i nawet nie może walczyć o życie! Bo przecież nie ma tyle sił… Co za życie. Wziąłem Izę, pojechaliśmy do domu, już nie miałem sił. Ona też.
    Kiedy Iza głęboko śniła, ja siedziałem obok i patrzyłem na nią. Zżerał mnie żal, że musiała to przeżyć. Ubrałem się i wyszedłem z domu. Chodziłem nocą po mieście. Nie potrafiłem zebrać myśli. Wylądowałem w barze. Wypiłem dosyć sporo. Nie pamiętam jak i kiedy wróciłem do domu, ale nadeszły te chwile w których już mało co będę pamiętał. Teraz tylko wciąż będę żył z dnia na dzień z myślą, że kiedyś to wszystko po prostu minie i wezmę się w garść.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz