niedziela, 22 września 2013

Rozdział X

    Listopad tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego roku. Paweł nie żartował, poszedł do wojska. Iza zaczęła edukację, kierunek medycyna. Podziwiałem ją, że miała taką głowę do biologii. Natomiast ja nie poszedłem dalej z nauką. Wujek zapoznał mnie z jego szefem, ciepło zostałem przyjęty. Zafundowano nam mieszkanie, dla naszej trójki, ale póki co mieszkam tam tylko z Izą, bo Paweł jest na szkoleniu.
     Pan Morello miał plan przeciągnięcia czarnuchów na swoją stronę, mimo całej tej walki rasistowskiej, widział w nich sporo zysku i siły. Prowadził ryzykowne spotkania, ale najciekawiej potoczyło się w Compton. Gang „Bloods” mieliśmy po swojej stronie, interesy szły w jak najlepszym kierunku, w końcu ustalono umowę między głowami, co do działalności na terenie LA. „Jeden z nas i jeden z tamtych” tak zyskałem czarnego partnera. Całkowicie pozytywnie popierdolony człowiek. Wciąż jak o nim myślę chce mi się śmiać, ale z jednej strony mam się czego bać, w końcu w ciągu kilku sekund z klauna potrafi zrobić z siebie maszynę do zabijania. Wystarczy, że ktoś go wystawi do wiatru lub da trochę za mało towaru albo za mało pieniędzy, to z pozytywnych myśli co do przyszłości w ciągu sekundy zamienia je w prawdziwy terror. Taki już jest Andrzej. Andrew Jackson. Mówili na niego Rapid (Szybkostrzelny) Miał piękną dziewczynę Tamarę i śliczną córeczkę Sare. Były dla niego całym światem, dlatego we dwoje postanowiliśmy traktować się jak bracia, bo oboje mieliśmy swoje piękne światy, których nie chcieliśmy stracić, ze względu na interesy. Pamiętam ten dzień, gdy mieliśmy opchnąć siedem kilogramów kokainy:
-Co tam bracie? Gotowy opchnąć towar tym białym cipkom?
-Białym cipkom?
-Tia. Jak inaczej nazwać pedała w różowej koszuli i białych spodniach z całą obstawą wydupczonych goryli przez ojców? Białe cipki. Widziałeś tą fotografię?
-Tak.
-No to kurwa… O czym my rozmawiamy. Cipencje i tyle.
-Skup się na zadaniu, to w końcu siedem jebanych opakowań z Witaminą C.
-Zawsze jestem skupiony… Tą robotę traktuje tak, jakbym miał zadowolić moją panią.
-Rapid, nie mogę się przez ciebie skupić.
-Hehehe.
-Idą.
-Ty jesteś Kruk? – Zapytał pewny siebie dość zwyczajnym tonem głosu. Dość wysoki facet, jakieś sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu. Brązowe włosy, piwne oczy, blizna na prawym łuku brwiowym, mocno opalony. Nie siał jakiegoś szczególnego strachu, gdy się na niego patrzyło. Jego napakowane przydupasy też nie robiły wrażenia.
-Tak. To ja.
-Macie jejo?
-Mamy.
-Chce zobaczyć. – Czy on myśli, że jestem głupi?
-Tak jak ja chce zobaczyć pieniądze. – Wkurzył się. Pstryknął palcem. – W tej walizce jest pięćdziesiąt tysięcy dolarów.
-Chyba sobie ze mnie jaja robisz, chyba ochujałeś, że za tyle pieniędzy sprzedam Ci tyle Witaminy.
-Pozostałe osiem walizek jest w pobliżu.
-Moje trzy skrzynie też są w pobliżu – Znowu się zdenerwował.
-TRZY?! Nie taka była umowa lacho ciągu!
-Serio myślisz, że za czterysta tysięcy sprzedam Ci siedem kilo?
-Tak, właśnie tak. – Debil wyciągnął broń, zaraz po tym jego goryle, każdy z nich miał mnie na celowniku.
-Panowie, uspokójmy sytuacje, nie chcemy wojny, chcemy dotrzymać umowy tak jak się należy. Dołóż jeszcze sto kawałków, a witamina jest twoja.
-Dobrze. –Zagwizdał, po chwili podjechał samochód, w bagażniku były wszystkie walizki.
-Okej. Jedźcie za nami. – Musieliśmy przejechać jakieś trzy kilometry zanim dotarliśmy do magazynu. Było tam pełno naszych, więc bali się odstawiać cyrki.
-Rapid, zawołaj Johna i powiedz, że goście czekają na poczęstunek. – Po chwili przyjechała ciężarówka.
-W niej jest pełno Witaminy.
-Pokaż mi.
-Się robi. – Otworzyłem drzwi, wszedłem do środka, po czym odsunąłem pokrywę jednej ze skrzyń i wyciągnąłem paczkę. Wyciągnął nóż. Rozcina.
-Spróbuj.
-Ja nie biorę.
-Spróbuj!
-Nie biorę swojego towaru!
-To ty spróbuj. – zwrócił się do Rapida.
-On też nie bierze.
-A ty jego tatuś? -Zawołaliśmy jakiegoś dziada. Nikt go nie znał, ale siedział w magazynie. Wciągnął.
-Dobra. Bierzcie ciężarówkę, wystawcie mamonę i do zobaczenia w przyszłości.
-Interes poszedł całkiem nieźle. Kiedy wszyscy się pakowaliśmy i mieliśmy odjeżdżać pojawiła się policja.
-TU LAPD! Stać! – Wjechało siedem radiowozów. - Rapid wyciągnął broń i zanim ja zdążyłem zrobić to samo, on już zdążył podziurawić ośmiu ludzi.  Postanowiłem nie łapać za broń i od razu wsiadłem do samochodu, odpaliłem i z piskiem opon wróciliśmy do rezydencji pana Morello.
-Jak poszły interesy? – Pyta już starym, zachrypniętym głosem szef.
-Tak jak powinny.
-Doskonale. Sprawdziliście się oboje. Lecz Ty mój chłopcze dziś dowiodłeś, że faktycznie chcesz być w naszym gronie. Zacznij mi mówić wuju, to znacznie lepsze niż Pan.
-Będę zaszczycony.
-No. Macie walizkę na głowę, a teraz idźcie się zabawić, albo wróćcie do swoich domów. Jak tam sobie chcecie. – Tak zyskałem pięćdziesiąt tysięcy dolarów, za jeden dzień roboty. Tak cholernie opłacalny interes. Na dodatek znacznie polepszyły się relacje między mną, a Rapidem.
-Ej Raven! Co powiesz na to żebyśmy spiknęli się w jakiejś restauracji z naszymi boginiami?
-To dobry pomysł. Gdzie?
-Znam świetną na Rose Garden przy ul. Martina Lutera Kinga.
-To do zobaczenia o dwudziestej. – Tak poznałem Izę z Tamarą i Rapid’em. Świetnie się dogadywały, od razu zrozumiałem, że będziemy mieli ze sobą świetny kontakt. Na dodatek bardzo byłem zafascynowany tą restauracją. Bogate wnętrze, miła atmosfera, jakiś jazzowy zespół grający dla publiczności. Całkiem nieźle. Dania wyśmienite, warto było tam przyjść.
     Wróciliśmy do domu z Izą koło 3 w nocy.
-Radek! Jestem tak cholernie szczęśliwa tutaj! Wszystko się toczy tak jak należy, wspaniali ludzie wokół, ze wszystkimi świetnie się dogaduję, a o Tamarze nie wspomnę, czuję że będziemy miały świetny kontakt, tak bardzo Ci dziękuje, że mnie zabrałeś ze sobą.
-Dobrze wiesz, jak bardzo cię kocham, prawda?
-Tak!
-To nie dziękuj mi Skarbie! Po prostu musiałem cię zabrać ze sobą, nie wytrzymałbym tutaj bez ciebie. – Ten słodki dialog ciągnął się z dobrą godzinę, aż w końcu zakończyliśmy wieczór dobrym seksem i padnięci poszliśmy spać. W sumie już była sobota, dlatego nie przejmowaliśmy się tym, że trzeba wcześnie wstać. Oboje uwielbialiśmy się byczyć cały dzień. Dlatego sobota, to ten szczególny dzień, w którym zawsze gadamy o wszystkim. To piękne jak to wszystko się układało. Zapewniłem kobiecie dom, bezpieczeństwo, kupowałem jej ciuchy, których pozazdrościłaby każda kobieta. Prawdziwy amerykański sen, był coraz bliżej mnie. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz