wtorek, 15 kwietnia 2014

Rozdział XXXVII

Jestem w opustoszałym szpitalu, jestem na korytarzu, cisza i to taka konkretna, że echo niesie rytm bicia mojego serca, przerażające. Idę przed siebie przy zielonej ścianie, czuję chłód na stopach, widzę windy, chcę wcisnąć guzik, wyciągam palec wskazujący u prawej dłoni, dostrzegam, że jest we krwi, tak samo druga. Opuszczam głowę i moja piżama jest we krwi, ale czy mojej? Nie czuję bólu, nie potrafię się określić.
-Pamiętasz mnie? – mówi głos jakiejś młodej dziewczynki, odwracam się gwałtownie. Poznałem ją… Noc z 2 na 3 lipca 1995 roku, to ta naćpana dziewczynka, która miała mnie zabić. Jest ubrana w czerwonką sukienkę, wygląda w niej na 13 lat. W prawej dłoni trzyma misia przytulonego do klatki piersiowej, zaś w lewej pistolet. – Pamiętasz, widzę po twoich oczach, że mnie pamiętasz, to samo spojrzenie miałeś wtedy, gdy zabił mnie twój przyjaciel, do dziś nie wiem dlaczego. Właśnie… Dlaczego? – pyta mnie zrozpaczona. Nie odpowiadam. – Przecież nie zrobiłam nic złego, po prostu słyszałam strzały, nie chciałam nikogo zabijać, a nawet jeślibym chciała, to nie miałam czym, przecież to tylko zabawka. – Wybuchły we mnie emocje, tamtej nocy umarło niewinne dziecko! A ja je tak osądzałem… Chcę jej odpowiedzieć, ale nie mogę. – Za to ty cały czas robisz coś złego. Naprawdę wierzysz w to, że pociągniesz swoją rodzinę do szczęścia? Spójrz na nich. – Obróciła się w prawą stronę, ja również spojrzałem w tą stronę. Ujrzałem moje dzieci, takie radosne, machały mi. Iza się uśmiechała, lecz kiedy im pomachałem, miny zrzedły, na twarzy Izy widniała nienawiść i łzy, a dzieci stały się takie obojętne…  - Widzisz co im zrobiłeś? Przez ciebie są smutni! Na dodatek umarł przyjaciel waszej rodziny, ty jesteś zerem, dlatego już nie masz rodziny. Jesteś sam jak palec! Sam! – krzyczała, a echo ostatniego słowa niosło się po całym szpitalu.
Zerwałem się ze snu, zorientowałem się, że jestem cały mokry, leże w szpitalu, obok mnie siedzi Iza. Wzruszyła się, gdy zobaczyła, że się ocknąłem, ale po chwili przetarła oczy i zrobiła wściekła minę.
-To kolejny raz, kiedy lekarze przywracali rytm bicia twojego serca. Zatraciłeś się w tym wszystkim Radek, już nie jesteś sobą. Straciłeś siebie, straciłeś Pawła i dziś tracisz mnie, i dzieci. – Wyrywam się żeby coś powiedzieć, a ona we łzach kładzie mi palec na usta i daje mi do zrozumienia, że mam milczeć. – Tego chciałeś? Na pewno nie, lecz ja nie mogę być z ćpunem, z alkoholikiem, z mordercą, kryminalistą… Mam dość. A dzieci? Nawet nie chcą cie widzieć. Dlatego ich tutaj nie ma. Dałeś dupy Radek! Zyskałeś imperium, pieniądze, lecz pozwoliłeś sobie odebrać osobowość, rodzinę. Nie próbuj się ze mną kontaktować, dopóki czegoś ze sobą nie zrobisz. Będę cierpliwa, daję Ci 4 lata, po czterech latach masz wrócić czysty jak łza, zostawiając to wszystko, byś mógł żyć jak normalny obywatel. – Wstała z krzesła i poszła, ja zacząłem płakać, spojrzałem na okno, wciąż padał deszcz, nagle się zorientowałem, że nie wiem jaki dziś dzień.
-Mówiłam, że zostaniesz sam! – usłyszałem głos dziewczynki. Zacząłem rzucać wzrokiem po pomieszczeniu, a ona siedziała na moim łóżku naprzeciw mnie.
-Dlaczego tu jesteś? Czego ode mnie chcesz? Dlaczego mnie dobijasz? Co mam zrobić według ciebie? – Nagle poczułem na sobie wzrok towarzyszy z sali, no tak, przecież gadałem do siebie, ta dziewczynka nie istnieje.
-Chcę ci wskazać drogę, dzięki której odzyskasz część tego co straciłeś.
Ona zniknęła, ja leżałem jak trup i patrzyłem w sufit, oddychałem spokojnie, czułem dobrze znany mi już zapach szpitala. Spojrzałem na prawo, na półce miałem kilka jogurtów, dwie wody i owoce. Iza musiała je przynieść. Gdy wciąż myślałem o niej, pękało mi serce, obróciłem się w stronę okna, leżąc na lewym boku patrzyłem na krople deszczu na oknie, zacząłem płakać. Nagle znów ten głos dziewczynki, zaczęła recytować wiersz.
-                                              Problem

siedzę w osamotnionym domu,
w samotnym pokoju spoglądam na okno
i obserwuje spływającą po nim krople,
która przeistacza sie w moją łzę,
bo siedzę w samotności, bez nikogo mi bliskiego
chcącego mnie wysłuchać, więc czekam aż ta kropla spłynie,
żeby równie szybko spłynęła łza, a ze łzą mój problem

którego nie chcą wysłuchać.

niedziela, 13 kwietnia 2014

Rozdział XXXVI

2 września 2008r.

-Nie wiem co knujesz Radek, nie wiem jak głęboko w tym siedzisz, nie wiem jak przekabaciłeś Adama, ale mnie nie wydymasz skurwysynu, chcesz okłamywać rodzinę, proszę bardzo! Chuj mi do tego! Ale kurwa dopadnę cie! Dopadnę! I rozpierdolę, i pozamykam tą całą jebaną działalność! – wrzeszczał na mnie zdesperowany Bartosz, który złapał mnie na parkingu przed firmą. Odkąd zabili Bobera przyczepili się do mnie z Adamem, ale że mój braciszek wolał posłuchać mnie i mieć z tego niezły pieniądz, to już nic na to nie poradzę. Ja mu wydam kogoś, on mi, on awansuje, ja się bogacę, zajebisty interes. – Będę Cię obserwował Radek! Całe pierdolone 24 godziny w pierdolonym tygodniu! Słyszysz mnie kurwa! Dopadnę cię!
Poszedłem do firmy nie zamieniając z nim słowa, bo co będę z pajacem dyskutował, poza tym wiem, że wie o mnie sporo, dlatego nie zamierzam mu mydlić oczu gównem, a zabić też go nie mogę, bo to mąż mojej cioci, którą kocham jak mamę…
-Rapid wysłał nam nowy statek z towarem. – mówi Paweł siedzący za swoim dębowym biurkiem za 150 tysięcy złotych, jest ubrany w czarny garnitur szyty na zamówienie, nie ubiera się niżej jak drogie wdzianka za łączną sumę 25 patyków.
-Kiedy przypłynie do Gdańska?
-Za 3 tygodnie.
-A jak stoimy z tym co mamy? – pytam patrząc przez okno na panoramę Wrocławia.
-Za dwa i pół tygodnia będą braki. – mówi spokojnie Paweł
-Co z restauracjami? – pytam wciąż obserwując miasto.
-Na poziomie, bez brudu. – odpowiada mi spoglądając na mnie.
-To dobrze. To dobrze. – burczę pod nosem.
-Radek…
-No?
-Wiesz, że ludzie przypinają ci łatkę Montany?
-Kogo?
-No Montany. Tony Montana. – w jednej chwili przypomniał mi się pierwszy film jaki widziałem i w jakiej błahostce siedziałem.
-A co z transportem?
-Nic sobie z tego nie robisz? – patrzy na mnie z zaniepokojeniem.
-Dają radę? Nie trzepią ich na granicach?
-Polski Montana, tak o tobie mówią. W ogóle jak z rodziną?
-Odpowiedz mi do jasnej kurwy! – wrzasnąłem.
-Tracisz nad sobą kontrolę stary, weź sobie wolne, ja się tym wszystkim zajmę.
-Ja? Ja tracę kontrolę? Rządzę kurwa Europą! Rapid siedzi w Stanach i rządni Stanami, a ty mi kurwa mówisz o kontroli? Tak naprawdę chuja wiesz o kontroli! – drę się jak pojebany i w sumie to nie wiem co mnie tak wkurwiło.
-Nie chodzi mi kurwa o biznes! Tracisz panowanie nad sobą! Ogarnij się kurwa!
-Jak mam się do chuja ogarnąć?! Psy mi siedzą na dupie przez pierdolone 24 godziny w jebanym tygodniu! Iza robi mi wojny, dzieciaki zaczynają dostrzegać kim naprawdę jestem. Plotki w szkole ich niszczą, nie odzywają się do mnie. – wyciągnąłem torebkę z koką, podszedłem do szklanego stolika, posypałem kreskę i ją wciągnąłem.
-Widzisz? O tym kurwa mówię.
-Dalej chcesz mi prawić o życiu, czy zarabiać?
-Zmieniłeś się…
-I co? Zastrzelisz mnie?
-Nie, ale przerażasz mnie.
-To może ciebie powinienem zabić? Słabniesz Paweł, a słabość idzie prosto na psy.
-Ja słabnę? Kurwa. Spójrz na siebie, tym całym ćpaniem i piciem niszczysz sobie życie. Przede wszystkim niszczysz je Izie i dzieciakom.
-To zostawię ich w pizdu.. – Paweł wstał, ubrał płaszcz i wyszedł. Za oknem zaczęło lać. Odpaliłem papierosa, stanąłem w oknie i obserwowałem Pawła jak wsiada do swojego czarnego BMW, z piskiem opon wyjeżdża z parkingu, zatrzymał się na stopie. Z dwóch stron podjechały dwa czarne Mercedesy, wysiadają z nich ludzie z pukawkami i zaczynają strzelać do Pawła, papieros wypadł mi z ust, wybiegłem z firmy, podbiegłem do samochodu… Krzyczałem imię Pawła kilkakrotnie na przemian z jego ksywką, jestem przy drzwiach, patrzę na niego i jest podziurawiony. Trzy pociski w głowie, na tułowiu pełno krwi, obstawiałem że miał na ciele z osiem postrzałów, zacząłem płakać jak dziecko, osunąłem się po drzwiach, a do mnie podchodzi Bartosz.
-Widzisz do czego doprowadziłeś? – Prowokuje mnie. – To wszystko twoja wina, twoja pierdolona czarna działalność! To samo dopadnie twoje dzieci! Twoją żonę! Nie daj Boże, że to dosięgnie moją żonę! – wkurwiłem się, aż się cały gotowałem, wyciągnąłem spluwę i przystawiłem mu ją do czoła, zrobiłem groźną minę
-zapierdolę cie jeśli powiesz jeszcze słowo, zapierdole cie skurwysynu jak będziesz węszył, zapierdole cie! Słyszysz! Zapierdole! – wrzeszczałem mu w twarz. Skurwiel uśmiechnął się szyderczo.
-No, strzelaj, dalej, ciągnij za spust! – przycisnąłem mu broń do głowy, ale nie potrafiłem nacisnąć za spust, w końcu odpuściłem i poszedłem w chuj.

Późnym wieczorem siedzę już porobiony w klubie, oglądam wiadomości, piję whisky, palę fajkę i wciąż trąbią o masakrze przed firmą.. Kurwa. Nie wytrzymuję i posypałem kreskę, przyjebałem strzał w nos i powiedziałem sobie, że znajdę skurwieli, zrobię z nich inwalidów i zapierdolę im wszystkich najbliższych na ich oczach. Wciągnąłem jeszcze jedną kreskę i wypiłem do końca to co było w szklance. Nim zdążyłem wyjść z mojego gabinetu, padłem na pysk. Przesadziłem, a w myślach odbijało się tylko echo rozmowy z Pawłem….